Jest rok 1854. W malutkiej osadzie o nazwie Å na Lofotach za kołem podbiegunowym powstaje pierwsza fabryka norweskiego tranu z wątroby dorsza. Norweg Peter Möller od dawna zastanawia się, co jest przyczyną dobrego stanu zdrowia ludzi mieszkających na północnej Norwegii. Przez swoją dociekliwość jako pierwszy rozpowszechnia tran w celach zdrowotnościowych. Pamiątki tej działalności w postaci fabryki i muzeum możemy zobaczyć właśnie tutaj, w ostatniej osadzie na Lofotach, gdzie kończy się (lub zaczyna) droga E10. Jeszcze w latach 40 – tych trochę dalej na zachód można było spotkać ostatnie pojedyncze osady zbudowane na odległych skałach. Jednak 10 lat później ludzie z najdalej wysuniętych terenów zostali przesiedleni i tym samym miejscowość “Å ” stała się ostatnią zamieszkałą osadą na całym archipelagu.
Przypływając tutaj promem do nieopodal położonego Moskenes i obserwując pierwsze krajobrazy wyłaniające się zza horyzontu, czuliśmy się onieśmieleni. Kilkusetmetrowe górskie ściany, oślepiały nas odbijającym się światłem słonecznym. Spokojna tafla wody otaczała archipelag z każdej strony. Wyspy od wieków były odcięte od kontynentalnej Norwegii i kiedyś prawie niezamieszkałe. My znajdowaliśmy się za niewidzialną linią koła podbiegunowego wśród ośnieżonych szczytów. Nie mieliśmy samochodu, ale za to posiadaliśmy dużo zapału w ciężkich plecakach. Tak właśnie postanowiliśmy zobaczyć Lofoty zimą.
Najbardziej w pamięci zapadły mi majestatyczne pionowe ściany, które wyrastają pionowo w górę z poziomu morza. Góry na Lofotach dają optyczne wrażenie niedostępnych i bardzo wysokich. W rzeczywistości większość z nich ledwie przekracza 700 metrów wysokości. Dominującym elementem krajobrazu są też jeziora i fiordy, które wcinają się w głąb górskiego krajobrazu tak, jakby chciały podzielić go na pół. Porozrzucane skaliste wysepki dodają z jednej strony sielskiej atmosfery, a z drugiej potęgują grozę niedostępności. Dzisiaj dzięki wybudowanym mostom łączącym porozrzucane wysepki, Lofoty tworzą całość z kontynentalną Norwegią. Chodź nie zwiedziłam wszystkich miejsc na świecie to niezaprzeczalnie mogę stwierdzić, że Lofoty są najpiękniejszym miejscem na ziemi. Gdy się tu przyjeżdża, to oko ludzkie nie jest w stanie ogarnąć tego wszystkiego. Dopiero po jakimś czasie człowiek przyzwyczaja się do zapierających widoków, które pojawiają się już po opuszczeniu promu.
Spacerując po wąskim półwyspie Hamnøy, nasz wzrok magnetycznie został przyciągnięty przez górę Olstinden, która z powagą wyrasta znad Reinefjorden. Odniosłam wrażenie, że góra ta nawołuje nas do wspinaczki. Nie daliśmy się jej jednak zwieść, bo kotłująca się nad nami chmura dała znać o swoim istnieniu. Niebo nad fiordem przetoczyło się przez spiczaste szczyty, zmieniając swoją barwę. Słońce, które próbowało przedostać się przez chmury, nadawało niebu różnorodną barwę. Doszło do dziwnego zjawiska, po prawej stronie niebo przybrało kolor niebieski, a po lewej biały. Widzieliśmy coś takiego po raz pierwszy i nie mogliśmy od tego zjawiska oderwać wzroku.
Naszym głównym środkiem transportu był autostop. Przemieszczanie się po wyspach było więc wyzwaniem. Na szczęście w lutym słońce pojawiało się nad linią horyzontu już na kilka godzin, rozgrzewając nasze zmarznięte policzki.
Mimo tego, że Lofoty leżą na tej samej wysokości co część Grenlandii, to dzięki opływającemu je prądu zatokowemu Golfsztrom, nie ma tutaj tak niskich temperatur, jak w innych częściach świata na tej samej wysokości geograficznej. Jest o kilka stopni cieplej. Jednak burze śnieżne, zamiecie, czy sztormy zdarzają się regularnie. Z powodu dużej wilgotności powietrza temperatura odczuwalna, może być nawet kilka stopni niższa. Przekonaliśmy się o tym, nocując pod namiotem. Było bardzo zimno. Obowiązujące prawo w Norwegii Allemannsretten pozwala nocować na dziko z zachowaniem odległości 150 m od najbliższych zabudowań, ale w związku z tym, że na Lofotach mało jest płaskich terenów, to znalezienie miejsca pod namiot bez samochodu może być już wyzwaniem.
Trudno sobie wyobrazić, że ktokolwiek kiedyś wpadł na pomysł zamieszkania w tej części świata. Z powodu górzystego ukształtowania terenu i bliskości morza, ludzie zostali zmuszeni do budowania domów na palach lub na występach skalnych. Z pewnością to nie te piękne widoki zachęciły ich do osadnictwa, a norweskie dorsze, które każdego roku przypływają tutaj z Morza Barentsa i składały ikry w Vestfjordzie. Bogactwo ryb spowodowało, że ludzie mogli osiedlić się i przetrwać w tak trudnych warunkach. Na początku rybacy mieszkali w łodziach, które odwrócone do góry nogami na lądzie dawały im prowizoryczne schronienie od wiatru i deszczu. W 1120 roku norweski Król Øystein Magnusson wybudował pierwsze chatki rybackie zwane “rorbuer”, czyli zwykłe drewniane chaty o powierzchni 4 m² z kominkiem, glinianą podłogą, gankiem i łóżkiem, w którym nie można było się nawet rozprostować. Pomoc rybakom nie była skutkiem jego wielkoduszności, ale głównie korzyściami, jakie wynikały z wprowadzenia podatków na handel sztokfiszem-suszonym dorszem. Przetwórstwo ryb na sztokfisza przetrwało do dzisiaj. Patroszone ryby w pęczkach zawieszane są na drewnianych palach w kształcie litery “A” wiszą tak przez kilka tygodni, tracąc na wadze i tak zakonserwowane nadają się do spożycia przez wiele lat. Przed wykryciem ropy naftowej, to właśnie sztokfisz stanowił główne źródło dochodów całej Norwegii. Dziś są przysmakiem głównie we Włoszech.
Prawdziwe zetknięcie z chatami rorbuer mieliśmy w Nusfjord, starodawnej maleńkiej wiosce rybackiej, która za czasów swojej świetności gościła ponad 1,500 rybaków w sezonie. W krajobrazie od tego czasu mało się zmieniło, chatki zostały odrestaurowane, a samo miejsce zostało wpisane na listę UNESCO. Tego dnia, kiedy my się tam pojawiliśmy nie spotkaliśmy żywej duszy. Cały krajobraz schował się pod grubą warstwą śniegu. Trudno sobie wyobrazić, że w ciągu roku odwiedza to miejsce ponad 80 000 turystów rocznie.
W Nusfjord rozpoczyna się szlak, który biegnie wzdłuż wybrzeża. Myślę, że latem można go pokonać w 3h, ale nam zimą z ciężkimi plecakami zajęło to pół dnia. Całą trasę tak naprawdę udało nam się przejść dlatego, że ktoś wcześniej wytyczył ślad na nartach. My niestety bez nart i rakiet zapadaliśmy się po pas. W wielu miejscach na szlaku roztaczał się widok na kontynentalną Norwegię oddaloną o 200 km. Trudno mi opisać jakie wrażenie wywarły na mnie te widoki, ale było to zupełnie coś odmiennego od widoku turkusowych jezior i zielonych wzgórz, do których przywykłam. Było surowo, bez przepychu i pięknie. Powietrze było bardzo przejrzyste. Może zabrzmi to bardzo wzniośle, ale naprawdę czułam się tak, jakbym należała do tego arktycznego świata.
Szlak kończył się w wiosce Nesland, składającej się z kilku domów. W większości chat paliły się światła, ale były one niezamieszkałe. Norwedzy, opuszczając swoje letnie domki zostawiają zapalone światła, które w przeszłości pomagały kutrom rybackim wrócić do domu. Przechodząc zasypaną drogą obok pionowej ściany Trollhamran spoglądaliśmy w górę, z niepokojem. Od czasu do czasu sypał się z niej pył śniegu, który wskazywał na ryzyko spadnięcia większej ilości zalegającego tam śniegu. Chodź rozsądek podpowiadał, że na tak stromych ścianach lawinki nie schodzą to wyobraźnia jednak płatała nam figle. Było już ciemno, a światło Księżyca powodowało, że krajobraz był iście księżycowy. Czuliśmy się jak w bajce, gdzie po niebezpieczeństwach zimowej wędrówki, dotarliśmy do przepięknej krainy, gdzie czekała na nas pomoc.
Na końcu drogi czekał na nas rybak, który złapał nas wcześniej na stopa. Bardzo się o nas martwił, bo długo nie wracaliśmy. Zabrał nas zmarzniętych i umęczonych przy końcu szlaku i wręcz poprosił, abyśmy tę noc spędzili u niego w rorbu przystosowanym dla zwykłych turystów. Współcześnie rybackie chatki rorbuer z zachowaniem pierwotnej architektury zostały przystosowane do celów turystycznych. Okazało się, że rybak jeździ czasem do Świnoujścia, aby naprawiać swój kuter rybacki. Przy okazji udaje się też do dentysty, bo te usługi są nawet o połowę tańsze w Polsce, niż w jego rodzinnym kraju. Mówi też, że młodzi wyjeżdżają do większych miast na okres studiów, ale często wracają, aby osiąść się tutaj na stałe. Lofoty uważane są przez mieszkańców jako najpiękniejsze miejsce na ziemi. No i mają rację.
Post factum
Coraz częściej mam mieszane uczucia do pisania tekstów o miejscach tak pięknych, jak Lofoty. Z jednej strony chciałabym egoistycznie zostawić je tylko dla siebie, a z drugiej strony pragnę wykrzyczeć i opowiedzieć o tym miejscu całemu światu. Prawdą jest niestety, że im większy napływ turystów w naszych ulubionych miejscach, tym mniej stają się dla nas atrakcyjne. O wpływie na środowisko naturalne już nawet nie wspomnę. Milion turystów, która pojawia się na Lofotach w ciągu roku sprawia, że znalezienie zacisznego miejsca na tak małej powierzchni jest coraz trudniejsze. Jak zmienią się Lofoty w ciągu następnych lat z powodu napływającej turystyki oraz jak ocieplanie się klimatu wpłynie na zasoby wód w dorsza i poziom wód? To pytania, na które odpowiedź poznamy w najbliższej przyszłości.
Autorem zdjęć jest Marcin Łapiński.
Polecam odwiedzić polaków z Eliassen Rorbuer, którzy nas ugościli kilka lat temu, oraz Norwega, który okazał nam dużo serdeczności. Prowadzi on Sund Guesthouse.
Author: Ola
Pasjonatka podróży i aktywnego stylu życia. Preferuje wyjazdy typu “adventure” w otoczeniu przyrody. W Nowej Zelandii odbyła miesięczny staż raftingowi na górskich rzekach i przez 3 lata pracowała w jaskiniach jako Adventure Cave Guide w Nowej Zelandii w Waitomo, które znane jest z Black Water Rafting. Dłużej przebywała również w Norwegii studiując norweski “outdoor life” oraz pomieszkiwała w Omanie.
Leave a Reply